Wcale nie tak łatwo kupić najlepszy prezent dla swojej ukochanej. Spotkałem wczoraj Mietka, znajomego filozofa abnegata. Siedział na zimnie pod spożywczakiem i na moje kurtuazyjne „co jest?” westchnął głęboko i apatycznie.
– Kobiety są fałszywe, niestety. Nawet moja własna małżonka, perfidna i okrutna, przez co serce mnie boli i miejsca dla niej nie mogę w nim znaleźć. O ten najlepszy prezent mi chodzi, roztrzaskany o płyty chodnikowe obok naszego domu. Było tak, panie Stasiu!
Już na miesiąc przed tymi cholernymi walentynkami zaczęła robić aluzje, jaka to ona jest biedna, bo przez cały okres pożycia nie dostała ode mnie żadnego prezentu, że inne żony od swoich mężów zawsze dostają, że inni mężowie dbają o szczęście rodzinne, a ja nie… Mówiła tak i mówiła, a natężenie jej głosu rosło i rosło aż do początku lutego. Im bliżej walentynek tym mówiła mniej, widocznie zauważyła, że wojna psychologiczna nic nie daje i całe to jej gadanie spływa po mnie jak ketchup po kaczce. No to w końcu zamilkła na amen, ale zaczęła stosować nowe formy nacisku: a to karteczka na stole z napisem „obiad w lodówce”, a to patrzenie w okno tępym wzrokiem z oczyma pełnymi łez, a to przychodzenie na spoczynek wieczorny do małżeńskiego łoża w spodniach od pidżamy… Wiadomo dokładnie, o co chodzi, prawda?
Uważam, że wręczanie prezentów własnej żonie jest lekkim zboczeniem, ale myślę sobie – trudno ucha cha. Widocznie Strajk Kobiet poprzewracał polskim babom w głowach do końca, więc jak trzeba, to trzeba, kupię jej najlepszy prezent. Dla świętego spokoju kupię. Tylko co tu jej kupić? Sąsiad na przykład, najbardziej cieszy się gdy dostanie pół litra, szwagier tak samo, ja też – nie powiem, uwielbiam tę elegancką formę prezentownictwa. Pomyślałem, że kobiety nie różnią się aż tak bardzo od mężczyzn i ona też będzie wzruszona gdy otrzyma najlepszy prezent, czyli pół litra przewiązane czerwoną kokardką. Wykombinowałem, że złożę prezent w jej pulchne rączki w wigilię walentynek, żeby miała szansę pochwalić się przed koleżankami, jakiego to wspaniałomyślnego ma małżonka. Liczyłem też na to, jak każdy sprezentowany facet, że wyjmie kieliszki, odkręci kapsel, a w domu zapanuje miła, świąteczna atmosfera i nie wykluczone, że potrwa przez cały weekend.
I co się okazało? Lepiej nie mówić. Zupełnie bez sensu poświęciłem moją dumę człowieka z zasadami i ostatnie złotówki, jakie pozostały mi z zasiłku. Żona popatrzyła na mnie zdumiona jak prezes Kaczyński na Gowina, że jeszcze żyje i zapytała, co to jest?!
– Prezent walentynkowy – powiedziałem skromnie, licząc na jej radosny szczebiot, obsypanie pocałunkami i zakończenie nieprzyjemnego epizodu ze spodniami od pidżamy. Ale czy to można przewidzieć reakcje kobiety? Nie tylko przewidzieć, ale objaśnić ich nie można. Wszystkie pokrętności polityki, skomplikowane zagadnienia współczesnego świata, problemy filozoficzne, nierzadko zawikłane, potrafię rozkminić, a przed zawiłością zachowań własnej małżonki staję bezradny.
Nie miałem zielonego pojęcia, o co jej chodzi, gdy najlepszy prezent przewiązany czerwoną kokardką rozbijał się o chodnik wyrzucony z okna naszej sypialni jej energiczną i pulchną rączką. I po co mi to było, panie Stasiu? Pomimo mojego psychicznego i finansowego wysiłku dalej zostawia obiad w lodówce, płacze jeszcze grubszymi łzami, a spać do łóżka przychodzi w dżinsach. Nie miałby pan jakiejś wolnej dyszki na otarcie łez?