W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku niezastąpiony utwór słowno-muzyczny kończący wstępną grę na każdej tańczącej imprezie z nową dziewczyną, albo niekoniecznie. Piosenka napisana była jako pastisz a wykonywana jest do tej pory na weselach całkiem serio.
Jedna z wytwórni kaset zamówiła u mnie kasetę z piosenkami biesiadnymi i ta piosenka pochodzi właśnie z tej kasety. No cóż, to były czasy, gdy skończyły się koncerty i trasy koncertowe a artyści estradowi jedli szczaw i mirabelki. Piosenki biesiadne zapewniły mi wtedy masełko na chleb, a gdy tak słucham po latach… Wstydu chyba nie ma?
Lubię tę piosenkę, chociaż ma trzech ojców: Marek Krejzler, mój przyjaciel, który napisał muzykę: Zbyszek Łapiński (ten trzeci od Kaczmarskiego i Ginrowskiego) który zaaranżował i zinstrumentalizował; i ja. I tylko ja żyję.
To piosenka napisana do „Tygodnika satyrycznego KIWI”, ale bardzo ją lubię, bo w teledysku zagrali moi przyjaciele z rodzinnej wioski, z Kaziem Majewskim w roli głównej. Jak się zapewne domyślacie, jeździ sobie teraz w innym wymiarze o tamtej stronie tęczy.
Napisałem sporo tekstów o wsi, bo nigdy nie odcinałem się od mojego pochodzenia spod kieleckiej a teraz spod radomskiej wioski. Ta piosenka jest jedną z wielu, gorzka i niewesoła, tak jak los odchodzących już do historii prawdziwych chłopów.
Fragment piosenki z muzyką Marka Krejzlera, ze względów cenzuralnych prezentowałem ją w latach osiemdziesiątych jako „Dyskretny urok gminnej burżuazji”