Z cyklu: Pokochać siebie (6)
Czy Kościół troszczy się o nasze zbawienie, czy raczej o nasz plastikowy ślad węglowy na cmentarzu? Kto jak kto, ale Kościół umie wywołać szkody – i to nie tylko estetyczne, choć widok ton sztucznego badziewia na grobach potrafi zasmucić nawet największego ateistę. Prawdziwa dewastacja zachodzi gdzie indziej: w ludzkiej psychice, zwłaszcza tych słabszych „owieczek”, które zbyt poważnie biorą sobie do serca nauki pasterzy.
Zacznijmy od tego, że wierzący zostaje zaprogramowany na nieustanne szukanie uznania u Boga. A to zadanie niełatwe, biorąc pod uwagę grzech i poczucie winy, którymi szermują kościelni pasterze. Już na starcie obciążeni jesteśmy grzechem pierworodnym, a potem regularnie musimy wyznawać swoje winy podczas spowiedzi, czyli analizować życie pod kątem błędów. Nic dziwnego, że człowiek odchodzi od konfesjonału z niższą samooceną, niż przyszedł. Owszem, najczęściej dostajemy rozgrzeszanie, ale problem w tym, że nasze relacje z innymi ludźmi mogą się sypnąć – bo jak tu kochać bliźniego, kiedy jesteś grzesznikiem i ledwo się tolerujesz?
Obsesja Kościoła na punkcie seksualności to osobny rozdział. Ileż dzieci, które dorastały w katolickim domu, borykało się z lękami dotyczącymi własnego ciała. Miałem wielu patientów, którzy twierdzili, że doświadczenia związane z ich katolickim wychowaniem doprowadziły ich do poczucia obrzydzenia wobec swojego ciała i swoich pragnień. Przecież te „niższe” pragnienia są z definicji grzeszne! Dopiero kiedy dorastamy, zaczynamy rozumieć, że ta cała presja na „czystość” wcale nie była o czystości, tylko o kontroli. I co gorsza, nie kończy się na ciele – wkracza w relacje, związki, podejście do miłości.
No i ta święta idea cierpienia jako drogi do zbawienia! Przekonanie, że cierpienie uszlachetnia, może prowadzić do akceptacji przemocy, biedy, czy nawet bólu jako czegoś normalnego. Skoro cierpienie zbliża nas do Boga… Nic tylko cierpieć! Kościół w swojej trosce o duszę człowieka ogranicza jego wolność na maksa, szczególnie w kontekście wyborów dotyczących wszystkiego, co dzieje się pod kołdrą. Kobieta sprowadzona do roli służebnicy, mężczyzna jako bezwolny wyznawca – w rezultacie mamy sfrustrowanych ludzi. Prawdziwy Polak Katolik nie ma możliwości bycia sobą bez obawy przed osądzeniem przez społeczność kościelną, więc może jedynie pokochać Boga, a nie siebie. I wtedy dopiero może być godzien zwrócić się z prośbą o cokolwiek do Boga, Jezusa, Marii czy świętego Wojtyły. Wiemy przecież, że sam nic nie może, wszystko zależy od tych w niebie!
Księża świadomie lub jako pożyteczni kościelni idioci błędnie interpretują naukę wielkich religijnych liderów i uczą swoje owieczki konformizmu. Strach przed zemstą Boga jest doskonałym narzędziem. Prawdziwy Polak Katolik zachowuje się moralnie nie dlatego, że uważa, że z tym dobrze się czuje, ale dlatego, że Bóg tego sobie życzy. Ma się zachowywać tak jak przykazano a jeśli tego nie zrobi, będzie ukarany wiecznym cierpieniem w piekle. Nie ma wyboru, musi postępować tak, a nie inaczej ale… Ale rozwinięty duchowo człowiek rezygnuje z kościelnego przyzwolenia i staje się sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. I to jest najbardziej religijne doświadczenie, jakie możesz mieć. Zachowuję się moralnie, bo kocham ludzi, zwierzęta, rośliny i matkę Ziemię. Sam decyduję o swoim postępowaniu, opierając się na własnym sumieniu, a nie na tym, jak ktoś mi nakazał. Pomyśl o tym kiedy niesiesz na groby plastikowe znicze wielkości Pałacu Kultury.