Czy wchodzimy w ostatni tydzień adwentowy w oczekiwaniu na kolejne narodziny Jezusa z czystymi sercami? Tak przynajmniej interpretują katolicy ten okres, który służy oczyszczaniu duszy. Śmiem twierdzić, że na oczyszczanie duszy każdy okres jest dobry, ale doskonale wiecie, jak to jest z Kościołem. Oni mają te swoje słynne periody, dlatego biedny Jezusek musi rodzić się po raz dwutysięczny któryś, nie wiadomo przecież dokładnie, kiedy urodził się po raz pierwszy i czy urodził się w ogóle. Wiemy za to na pewno, że urodzi się już w sobotę, więc powinniśmy powitać go z miłością, tą miłością, o której wciąż się mówi od ołtarza, a której tak mało wśród owieczek.
Zauważcie Państwo, że w naszym katolickim Sejmie wszyscy posłowie łamią się teraz opłatkiem, wyśpiewują kolędy i jednocześnie prowadzą swoje obrzydliwe gierki polityczne. Ich działanie nie ma niczego wspólnego z miłością do narodu, z działaniem na rzecz suwerena, liczy się tylko kto kogo, jak mocno i za ile. Na ulicach obserwuję to samo. Raz w tygodniu wyciągam swoją starą lagunę i jadę na masaż. Zapewne domyślacie się, że jadę jak krowa, stosownie do wieku, środkowym pasem i z dozwoloną szybkością. A obok mnie festiwal szalejących kierowców z pasa na pas, wężykiem, byle skoczyć o kilka samochodów dalej, no może o dwa, jeden też się liczy. Obserwuję ich z rozbawieniem i przesyłam dużo energii bezwarunkowej miłości, pamiętając o tym, żeby nie zapomniał wół jak cielęciem buł.
W sieci podobnie. Upubliczniłem krótki filmik o mojej najnowszej książce „Być duszą” i czytam umieszczane pod nim komentarze. Oprócz tych sympatycznych są też pełne nienawiści pisane chyba przez osoby bardzo zranione. Nie przeczytali przecież żadnej z moich książek, a zieją jadem, tylko dlatego, że ośmielam się pisać o duszy? Jest mi ich szczerze żal i z pola serca wysyłam im energię miłości, chociaż jej nie chcą i pewnie nie przyjmą. Już się nauczyłem tego naprawdę trudnego zadania i jestem w stanie skierować miłość w stronę osoby, która chętnie utopiłaby mnie w łyżce wody. Niektórzy moi patientci pytają mnie, dlaczego im się to nie udaje. Nie udaje im się, bo nie kochają siebie. Najpierw trzeba opanować tę sztukę, pokochać siebie i dopiero wtedy jesteśmy w stanie obdzielić miłością rodzinę, przyjaciół, znajomych, a potem… wrogów.
Gdy wibrujemy energią bezwarunkowej miłości do samego siebie i do wszystkich innych niejako z automatu wchodzimy na wyższy poziom świadomości. Stajemy się bardziej otwarci i bardziej rozumiemy motywacje, którymi kierują się inni, chociażby ci kierowcy jeżdżący wężykiem. I wcale nie czujemy się lepsi, czy wyalienowani, wręcz odwrotnie, nasze serca tworzą silną więź z taką rzeczywistością, jaka jest. W pewnym momencie zauważymy, że częściej okazujemy współczucie, a rzadziej oceniamy czy osądzamy. Taka czysta, przepełniona miłością wibracja nie przyciąga żalu, złości, strachu czy nienawiści, tych wszystkich emocji z dolnych szczebli drabinki Hawkinsa, nie przyciąga także negatywnych zdarzeń.
Każdy z nas ma inną misję, z którą przyszliśmy na Ziemię, ale jedno nas łączy: urodziliśmy się, aby nauczyć się tego rodzaju miłości. Zapewniam, że opłaca się jej nauczyć, bo wtedy nasze serca rezonują z jej częstotliwością, a my czujemy wewnętrzny spokój i harmonię. Jeśli jeszcze tego nie czujesz, warto zabrać się do treningu i jeśli akurat oczekiwanie na narodziny Jezuska sprzyjają nauce, to ja się tylko cieszę. Dla mnie Jezusek już nie musi się rodzić tylko po to, żeby go na wiosnę ukrzyżować, ale naprawdę rozumiem, gdy musi się urodzić dla Ciebie. Niech się zatem rodzi, niech moc truchleje, ogień krzepnie, blask ciemnieje, a Ty wspieraj siłę miłości swą siłą, dom nasz i majętność całą i wszystkie wioski z miastami! Amen!