Monika Irsmanbet
Marzec pamiętnego roku sprawił, że straciliśmy nieśmiertelność i nigdy już nic nie będzie takie samo. Zapadła klapka, po której ludzie chorują i umierają, a na ludzkość padł blady strach zarazy. W moim świecie chorowano i umierano od zawsze i nawet śmiem twierdzić, że mam takie przypadki w rodzinie. Dopytałam nawet głębiej i ci, których już nie ma, a odeszli przed marcem, nie zostali porwani, a po prostu umarli. Chorowali, ciało się wyeksploatowało i zostało na ziemi, puszczając duszę wolną.
Choroby są, były i będą panoszyć się wśród ludzi, bo jesteśmy gatunkiem emocjonalnym. Bo nie jesteśmy maszynami, bo składamy się z wody i ziemi. Chorujemy, bo czujemy, bo mamy serca, empatię i jesteśmy wrażliwi. Choroby to takie trudne, najtrudniejsze emocje właśnie, takie wydarzenia, których nie jesteśmy w stanie w tym momencie rozwiązać, z nimi się zmierzyć, skonfrontować. Dzieją się, a my dopisujemy do nich scenariusze, tłocząc w nie energię i emocje właśnie. To taki kocioł, w który wrzucamy wszystko i przykrywamy, nie próbując nawet tam zaglądać. Nie mierzymy się z tym, nie kosztujemy, nie ujawniamy, ot zatrzymujemy w sobie i trujemy siebie od środka. A one wyją tam i trąbią i zawodzą i domagają się światła. Domagają się naszej odwagi i pochylenia.
Obwiniamy siostry, braci, szwagrów i ojców stryjecznych za kocioł w naszym środku, a to przecież absolutna nieprawda i nasz własny scenariusz chwili. Gdybyśmy tylko mogli i potrafili powiedzieć „Hello, to ja jestem winna(y) tej sytuacji, tego samopoczucia, tego kociołka. Biorę za to odpowiedzialność i chce to naprawić”. Wtedy świat byłby prosty jak u pszczółki Mai. Latami całymi winimy stryjka, że zjadł kotlety naszej mamy. To są rany, to są wżery, nierozpuszczone, nie skonfrontowane, nieuzdrowione. Stryjek nie ma pojęcia o naszym zapieczeniu, bo i kotletów smak uleciał, ale wie, że coś nie jest w porządku w relacji. Niestety sam pytał nie będzie, bo i winy w sobie nie widzi. I tak trwamy, a choroba zaczyna toczyć nasze ciało.
Przypomina mi się pewna opowieść o dwóch mnichach, którzy szli błotnistą drogą. Spotkali kobietę, która chciała przejść na drugą stronę, ale strój miała zbyt wytworny. Jeden z mnichów wziął ją na ręce i przeniósł. Wiadomo jest, że takie praktyki są zakazane surowo, ale obaj poszli dalej w mnisim milczeniu. Uszli spory kawałek drogi i zapadł wieczór, gdy jeden z nich zapytał – Wiesz, że nie wolno nam dotykać kobiet. Dlaczego to zrobiłeś? Drugi odpowiedział – Postawiłem ją na drodze cały dzień temu, a czemu Ty wciąż ją dźwigasz? Otóż to! Czemu wciąż coś dźwigamy? Szczególnie my kobiety, my emocjonalne, miękkie, delikatne stworzenia. Choroby naszego łona, naszego świętego miejsca aż krzyczą, aż błagają o uwolnienie. Ciało je nam wyrzuca na zewnątrz, na światło i mówi nam, że to właśnie my jesteśmy sprawcami naszych chorób. Toksyny, które same stworzyłyśmy. Choroba to koniec historii ze środka i właściwie już koniec opowieści.
Jeśli godzimy się na gwałty, na zdrady, na brak szacunku i godności, na brutalność w naszych sypialniach, nasze łona nam o tym opowiedzą. Jeśli trzymamy przy piersi dojrzałych synów, mężów, braci, ojców, to opowiedzą nam o tym nasze piersi. Puszczajmy emocje, kochajmy siebie, dbajmy o własne głowy i ciała. Stawiajmy świadomy opór przemocy. Kto o nas „zawalczy”? Nie będą to mężczyźni, bo to w przeważającej ilości oni są sprawcami, a my milcząco się godzimy. Wróćmy do wychowania „grzecznych i posłusznych dziewczynek” i zapiszmy te kody na nowo. W świecie patriarchatu musimy odzyskać swoją godność, musimy stawić opór czemuś, czego nie lubimy, na co się nie godzimy, co zadaje nam ból, co powoduje rany. Nie trzymajmy w sobie żadnej emocji, bo ciało boleśnie nam to wykrzyczy. Rak to rana, potworna bolesna i niewypowiedziana. Puszczajmy swoje emocje. Jesteśmy świętymi szamankami, kapłankami, wiedźmami. Bądźmy godne!
Monika Irsmanbet